Czasami kłamię

Są trzy rzeczy, które powinniście wiedzieć o Amber Reynolds. Pierwsza: jej mąż już jej nie kocha.

Rzecz druga: Amber jest w śpiączce, w którą zapadła po wypadku samochodowym. Jej ciało jest nieruchome, ale umysł pracuje na najwyższych obrotach, starając się odtworzyć minione dni i tygodnie. Siniaki i obrażenia na jej ciele wskazują, że nie był to nieszczęśliwy zbieg okoliczności, lecz celowe działanie. Głównym podejrzanym jest jej mąż. Ale w tej opowieści nic nie jest proste, bo (to rzecz trzecia) Amber czasami kłamie.

Hmm… Czy dzisiaj będzie kolejna recenzja? Cóż, wszystko na to wskazuje, za sprawą Mamy Sz., która w międzyczasie moich książek sci-fi podrzuciła mi ten psychologiczny thriller. Generalnie nie kręcą mnie takie książki, łapię często (podobnie, jak w przypadku filmów zresztą) że dość szybko orientuję się kto jest kim. Mama Sz., po przeczytaniu tej książki powiedziała, że powinna teraz przeczytać ją jeszcze raz.

Zastanawiałem się, po co? Jednak gdy przeczytałem całość, zrozumiałem, że warto byłoby rzeczywiście przeczytać od początku, drugi raz, zupełnie inaczej patrząc na… pewne wątki. Ale dość spoilerowania (bo jak wiadomo powszechnie, spoilery nadają się tylko do samochodów sportowych, a i tam z dużą dozą umiaru…).

A więc tytułowa bohaterka, która czasami kłamie, to Amber. Poznajemy ją, gdy budzi się dochodzi w pewnym stopniu do siebie w szpitalnym łóżku. Okazuje się, że jest w śpiączce, zamknięta we własnym ciele, całkowicie bezwładna, mogąca tylko słyszeć i świadomie myśleć. Nie do końca pamięta, jak się tam znalazła, ani co się stało. Powoli, po kawałku, ze strzępków rozmów toczonych przy niej oraz wspomnień, wydających się ni to jawą, ni to snem, buduje się nam obraz jej życiorysu „sprzed”. Życiorysu, muszę przyznać mocno poskręcanego, powyginanego i ugiętego pod ciężkimi uderzeniami, jakie zesłał na nią los i pech.

Potem, gdzieś w przeszłości bardzo, bardzo odległej, wręcz podstawówkowej, pojawia się kłamstwo, które zaczyna nabierać coraz większej mocy, powoduje kolejne kłamstwa i perturbacje. Zaczyna się linia splątanych wydarzeń, z wieloma bohaterami, które prowadzą właśnie do… tego, że bohaterka nagle zdaje sobie sprawę, że słyszy, ale nie czuje. Że żyje, ale tylko jak martwy słuchacz przestrzeni wokół siebie.

Myślę, że nie jest to łatwa, lekka i przyjemna książka. Myślę, że to nie książka na samotny wieczór, kiedy chcemy się wyluzować. Myślę, że nie jest to wreszcie książka, którą przeczytamy, odstawimy na półkę i zapomnimy, by bez żalu do niej wrócić za rok/dwa/trzy i przeczytać ponownie. To raczej coś o wiele cięższego, co zostawi ślad. Ale myślę, że takie książki też są potrzebne, żeby od czasu do czasu przykuć naszą uwagę, zmusić do myślenia, a nie tylko do odmóżdżenia się w czasie pogrążenia w literackiej fikcji. Cóż, myślę, że było to po prostu dobre. Nawet na piątkę. I polecam.

Duchy w powłokach

ghostintheshell

Major Motoko Kusangi w dwóch odsłonach 😉

Major Motoko Kusangi to główna bohaterka świetnej mangi z gatunku sci-fi. Pojawiła się w Young Magazine, a potem w formie tomikowej została wydana w 1991-szym roku. W czerwcu dziesięć lat później pojawił się drugi tom, a w lipcu dwa lata później tom trzeci.

Na polskim rynku te komiksy również się pojawiły, a ja zastanawiam się, czy a by sobie gdzieś tego nie poszukać, a przynajmniej nie sprawdzić, czy w ogóle jest dostępne. Ale tyle o komiksach.

Chciałem tutaj opisać nieco historii samego filmu, serialu tv, kolejnych częściach, ale obawiam się, że sypiąc datami oraz tytułami po prostu bym Was zanudził. Prześledziłem sobie historię Ghost in the shell i z czystym sumieniem mogę bardziej zainteresowanych odesłać do odpowiedniej strony w Wikipedii, samemu skupiając się na całkowicie subiektywnych odczuciach dotyczących jednego konkretnego filmu.

Mój pierwszy kontakt z Major Motoko Kusanagi oraz dowodzoną przez nią Sekcją 9 miałem dzięki serialowi właśnie, pokazanemu w polskiej telewizji. Ponieważ od zawsze „kręciły mnie” klimaty sci-fi, przyszłość, daleko posunięta cyborgizacja i tego typu klimaty, serial naprawdę mi się spodobał. No ale cóż, jak to serial… Obejrzałem, po czym poszedł w zapomnienie.

Aż wreszcie w zeszłym roku, w marcu 2017-ego roku miała miejsce premiera filmu aktorskiego Ghost in the shell. W dodatku ze Scarlett Johansson w roli głównej. Oczywiście, film z miejsca wylądował na mojej liście „must-seen”, chociaż z powodu pewnych niezgodności, rzekłbym, gustowych, raczej nie miałem szans by go zobaczyć w kinie (chyba, że na Mamę Sz. zadziałałaby jakaś hipnoza, czy coś ;-). Sci-fi nie są Jej klimatami).

Oczekiwanie na wydanie DVD zrekompensowałem sobie obejrzeniem animowanych wersji dwóch części „Ghost-a”, co zresztą sprawiło tylko, że pod tytułem na mojej liście pojawiła się czerwona kreska z wykrzyknikiem. Do tego jeszcze zachęciły mnie trailery filmu oraz porównania pewnych fragmentów filmu animowanego z aktorskim, jak chociażby powstanie głównej bohaterki:

Tak, tak, dobrze można wywnioskować z tego filmu – Major jest cyborgiem całkowicie stworzonym sztucznie, jej jedyną naprawdę biologiczną „częścią” jest mózg, zamknięty w cybernetycznym ciele. Okazuje się bowiem, że Major została ocalona ze straszliwego wypadku i podarowano jej nowe, doskonałe ciało, oraz że jest pierwszą taką istotą i jedyną w swoim rodzaju – a przynajmniej to wiadomo „na początku” ;-).

Gdy więc tylko miałem okazję do zakupu płyty DVD z tym filmem, to kupiłem oczywiście. I… warto było! Oczywiście, film ogląda się zupełnie inaczej, niż animację, ale… Cóż, ja polecam zdecydowanie, jeżeli ktoś lubi „takie” kino. No i jeszcze Scarlett Johansson

W dodatku mam wrażenie, że film, jego tematyka, dylematy i problemy są coraz bardziej aktualne. Przecież już teraz można wszczepić sobie pod skórę płytkę którą zbliżeniowo zapłacimy za rachunek, czy też przeniesiemy dane. Chyba taka perspektywa, jak pokazana w filmie, jest nam coraz bliższa. Może nie jest to jeszcze kwestia naszego pokolenia, ani pokolenia naszych dzieciaków, ale wnuki… Prawnuki? Kto wie, może będą już przy narodzinach „czipowane” płytką stanowiącą dowód osobisty? Mam wrażenie, że mimo bardzo efektownej treści filmu – który jest po prostu pięknie zobrazowany, oddając całkiem nieźle przeraźliwie kolorowe, a czasem szare i ponure miasto przyszłości, zmusza w jakimś stopniu do refleksji.

Tak, jak pisałem wcześniej – uważam, że warto obejrzeć. A na koniec jeszcze jeden film, porównujący film animowany z aktorskim :-).

Czy umiecie oszczędzać?

skarbonka

(zdjęcie pochodzi z portalu Pixabay.com)

 

No właśnie, umiecie oszczędzać? Na przykład rozsądnie planować swoje wydatki, by co miesiąc odkładać drobne sumy, ale regularnie, by mieć na „czarną godzinę” albo chociaż na prezent dla samego siebie? Umiecie?

Cóż, przyznam szczerze, że ja nie potrafię niestety. Jakoś tak zawsze „udaje mi się” zapiąć mój miesięczny budżet do ostatnich złotówek. Być może dlatego, że z racji zawodu większość mojego budżetu pojawia się już na początku miesiąca – a więc wszelkie rachunki, stałe opłaty, raty czy inne tego typu rzeczy są zawsze na mojej głowie. A potem zakupy, tankowania auta czy reszta wydatków na głowie Mamy Sz. – i to zwykle z jej budżetu odkładamy coś więcej (albo nie ;P ).

Tak, czy inaczej – ja nie umiem. Chyba to jest kwestia silnej woli oraz pewnego rodzaju stałej organizacji. Podobno można powiedzieć o sobie, że ma się dobrze ułożony budżet wtedy, gdy co miesiąc 10% wpływów odkładamy gdzieś „na bok”, właśnie by przyoszczędzić. Cóż, dla mnie te dziesięć procent to całkiem sporo. I pewnie raczej nie udałoby się nam tego osiągnąć – a przynajmniej nie regularnie, co miesiąc.

Na szczęście ostatnio zupełnie przypadkiem trafiłem na coś, co chyba potrafi pomóc takim osobom jak ja – które chciałyby trochę sobie zaoszczędzić, ale są świadome swojego charakteru i wiedzą, że same z siebie nigdy w życiu tego nie zrobią. Mam na myśli nową usługę w moim pomarańczowym banku z białym lwem.

Usługa o nazwie Smart Saver polega na tym, że do każdej kwoty, która jest „na minusie” – a więc przelew czy też płatność kartą, Blikiem bądź zbliżeniowo z góry określona kwota jest doliczana i przerzucana na konto, na którym te „kropelki” się zbierają (i trochę – chociaż raczej symbolicznie – procentują). Jaka to ma być kwota, ustalamy sami – do wyboru jest kilka opcji, na przykład okreśony procent od wykonanej transakcji, albo zaokrąglenie „w górę” do zadanej kwoty – 5 lub 10 złotych. Ja wybrałem tą drugą opcję z mniejszym zaokrągleniem – czyli na przykład płacąc w sklepie 13,50 zł na moim oszczędnościowym koncie ląduje 1,50zł. Niby mało… Ale pomyślcie sobie, ile wykonujecie przelewów i transakcji bezgotówkowych tygodniowo? Miesięcznie? Ja specjalnie poczekałem do stycznia, chociaż wiedziałem już o tej ofercie w grudniu, by „wystartować” od nowego miesiąca. I ciekaw jestem, ile w ten sposób, w pewnym sensie nieświadomie (a może raczej: automatycznie) odłożę. Wydaje mi się, że jest to całkiem niezły sposób. Póki co jestem nastawiony pozytywnie. Dawniej wszelkie „drobne” z portfela zmiatało się do pudełka/skrzynki/skarbonki i potem co jakiś czas tam sięgało, a teraz… Skoro i tak wszystko przelatuje wirtualnie, to niech będzie tak. Bardzo jestem ciekaw, jaki wynik będzie 31-go stycznia. Barrrdzo.