Łyk niecodziennej codzienności

Hmm, dzisiaj piątek… już. Normalnie nastawiałbym się na jutrzejszy wyjazd do B.-B. na pięć godzin pracy, ale… cóż, jak to roku, na Halloween oraz Wszystkich Świętych położyło mnie do łóżka jakieś przeziębieniowe choróbstwo. Więc podreptałem samochodem do lekarza po „el-czwórkę” i odpoczywam, kurując się medyczną chemią i syropami. I trochę cieszę codziennością. No bo w sumie tak dla odmiany… całe dwa dni w domu, na spokojnie, bez biegania pomiędzy jednym, drugim i trzecim miejscem pracy (no dobra, kłamię, drugie i tak było z uwagi na 1-go listopada nieczynne 😉 ) posiedziałem w domu. Chyba każdy powinien mieć obowiązkowo jeden, dwa dni miesiącu wolne ;P. Można odreagować.

Teraz też odreagowuję, klikając w klawiaturę i tworząc ten wpis, słuchając moich ukochanych Łez lecących z telefonu podpiętego pod laptopa, co by nie padł i…myślę. Uuuu, ależ się filozoficznie zrobiło ;-). Po prostu już listopad. Strasznie szybko ten czas leci. Mieszkamy „na nowym” już prawie dwa miesiące. W zasadzie już prawie wszystko gotowe. Czekamy na meble do dużego pokoju, które zostały już zamówione i… można robić parapetówki. I imprezy. A na razie zajmujemy się całkiem drobnostkami. Jakieś bibeloty, kurzołapacze czy ozdobne tabliczki. I właśnie kilka ciekawych pomysłów z tej ostatniej kategorii znalazłem na stronie meble-sfd.com. Poza całą gamą mebli w skandynawskim stylu można znaleźć tam właśnie kilka ciekawych dodatków. W końcu… Czy zawsze i wszędzie trzeba być poważnym?

Wygląda fajnie, prawda? I myślę, że dałoby się znaleźć co najmniej kilka fajnych miejsc dla takiego dodatku u nas – chociażby w kuchni.

A teraz wracam do mojej ukochanej „Valerie” Łez i opowiadania, które od niedawna zacząłem pisać – bo trzeba mieć sposób na odprężenie, prawda?

Ja wciąż żyję (tak gdyby ktoś pytał…)

Tak, no właśnie. Ostatni raz byłem tutaj siódmego czerwca. Majówka duuużo czasu. Okropna dziura. Ale na swoje usprawiedliwienie… Nie miałem czasu. Potwornie nie miałem czasu. Chyba ostatnio trochę za dużo rzeczy wziąłem na siebie i sporo ważnych rzeczy wpadło mi w ten paskudny worek-pułapkę zwaną „jutro” albo „później”. A to takie wygodne miejsce, bo można tam wkładać, wrzucać, łokciem dopychać i kompletnie nic nie wystaje. Tylko potem okazuje się że worek się zrobił jakby trochę za ciężki i chylimy się coraz bardziej pod jego ciężarem co najmniej na kolana (albo i ku upadkowi).

Na szczęście mój worek odkładania na jutro już się opróżnił, z mniejszymi czy większymi konsekwencjami i mogłem… chyba w pierwszej chwili odetchnąć. „Moje” dzieciaki odebrały szkolne świadectwa, ja zaliczyłem na bdb ostatni egzamin z podyplomowych studiów (nie mogło być inaczej przecież 😉 ) no i Szymon – odebrał swoje pierwsze w życiu świadectwo :,-) i w dodatku został wywołany na środek by wraz z kilkoma kolegami odebrać wyróżnienia i nagrody. Teraz tylko jeszcze jedna konferencja związana z wszystkimi potrzebnymi sprawozdaniami i… wakacje.

Oczywiście, wakacje pocięte pracą różnego rodzaju, być może jakimś wyjazdem, ale znów – jak rok temu – chyba uda się nam Tokio wyskoczyć gdzieś na długi weekend. Ostatnio pisałem o tym, że nasz wyjazd na Mazury raczej nie dojdzie do skutku i… najpewniej właśnie tak będzie. Raczej zostanie nam tylko kilka krótszych wypadów zdecydowanie bliżej niż na drugi koniec Polski. Cóż, bywa.

A poza tym… Poza tym wreszcie przyszło lato. Ciepła pogoda. Upalna wręcz – bo Fabianka pokazała nam ostatnio trzydzieści dwa stopnie. Ale dzięki temu już trzy ostatnie wieczory mogliśmy spędzić nie pracując przed ekranami laptopów, tylko na balkonie, patrząc w gwiazdy. Ech, relaks.

Tak więc mimo sporej przerwy na blogu żyję, mam się dobrze i wreszcie mogę odetchnąć. Chociaż oczywiście jest przede mną – przed nami – sporo zmian. I jeszcze kilka ważnych spraw. Ale generalnie – już jest spokojnie. Uff…

Stary a głupi…

Stary a głupi…

Siedzę sobie, patrzę za okno i wkurzam się. Wkurzam się, bom stary a głupi… Ale po kolei.

W ostatni weekend znów poszedłem pobiegać. Wcześnie rano oczywiście, przed siódmą. W sobotę ledwie pół godziny i trzy kilometry, w niedzielę nieco ponad pięćdziesiąt minut czyli siedem kilometrów. Bo wcześniej to miałem ogromną przerwę w bieganiu – w tygodniu, gdy Szymon miał basen, nie byłem w stanie pobiegać. Potem w innych terminach popołudniami też nie i jakoś tak zrobiła się dziura. I został weekend – bo przynajmniej wolny. Więc nie mogłem sobie podarować i trzeba było się ruszyć.

Przy okazji doszedłem do wniosku, że sportowe wkładki do butów o jakich ostatnio pisałem chyba nie będą dobrym rozwiązaniem. Przy ostatnim bieganiu jak trafiłem w pewnym momencie na jakiś mały, złośliwy kamień, to myślałem że nie wrócę do domu… Jednak będę musiał zaopatrzyć się w jakieś buty sportowe. Przynajmniej nie ucierpią stopy i kostki ;-).

A tak w ogóle to i tak sobie daję czas do końca czerwca z tym bieganiem. Bo ten sport jednak obciąża kolana. A w moim przypadku… Cóż, w moim przypadku na to muszę zwrócić większą uwagę. Najwyżej będzie rower, nie?

A czemu w tytule było że stary i głupi? Po tym niedzielnym bieganiu po prostu się przeziębiłem. Zaraz po bieganiu wsiadłem do samochodu, włączyłem klimatyzację i… zmroziło mnie po całości, heh…